niedziela, 7 lutego 2010

Polski trudna język: czyje to wina? CZYJA, K***, CZYJA!!

Założenie jest takie, żeby nie dać się do podłogi sprowadzić, w betonowych rzeczywistych butach nie zastygnąć. Bo potem to się zacznie: a to o obwisłych cyckach, a to problemikach, które rujnują spokojną egzystencję i oddalają nas od bycia młodymi greckimi boginiami. Odkrywać trzeba więc. Zadziwić, się, innych, innymi, sobą.
No to żem się zadziwiła (żem + zadziwiła= Present Perfect wersja polska).

Muzeum Wina dla przeciętnego człowieka to oksymoron; mój przeciętny człowiek ma przeciętne skojarzenia, ale za to wie co to oksymoron, taki super- przeciętniak.
Jakiż był mój zawód (wymarzonych wiele, obecnie wykonywany: jazda figurowa na szmacie), gdy wizyta nie zakończyła się degustacją szlachetnego trunku z powodu panującego w kraju Wikingów prawa. Destylatów w przestrzeniach publicznych niet! I nieważne czy powietrze tam hasa swobodnie czy jest ograniczone ścianami. Nie.

Nostalgia porwała mnie (choć nie stawiałam oporu to "porwać" brzmi tak romantycznie, byronowsko) na Praça do Comércio w Lizbonie, gdzie zwolennicy rozdeptanych, a później sfermentowanych winogron mogli nasycić wszelkie zmysły. Skoro już o zmysłach mowa, to w moim najlepszym (bo jedynym) życiu postanowiłam w pewnym momencie zadbać o swoje oczy i oprócz zakupienia kremu ze świetlika (w tym wypadku nie ma mowy o deptaniu czy fermentacji, patroszenie, proszę szanownego towarzystwa, patroszenie;) wybrałam zasadę, czy też ona wybrała mnie, ciągle nie jest to jasne, myślę, że po prostu żyłyśmy obok siebie i życie nas spotkało nawzajem, suma summarum brzmi ona: "wrażenia estetyczne ponad wszystko". Realizacja owej jest bardzo prosta, ponieważ wystarczy taksować każde interesujące zakończenie pleców, które wybiera krzyżowanie swojej ścieżki z naszą. Satysfakcja gwarantowana, grosza nie inwestujesz, kryteria się wyrabiają, słowem- same korzyści. Konkluzja z powyższego jest następująca: Cześć gatunkowi Luzo-man!
Jako, że nie leży w mojej naturze niezostawianie suchej nitki na czymkolwiek i wszędzie węszę odkrycie, winna jestem "muzełum" destylatów uznanie jego wkładu w przeskoczenie kilku impulsów w mych zwojach i pozostawienie tam odcisku. Oto kilka rewelacji(trochę pseudo-rewelacji, alem robiła com mogła) uzbieranych dziś do dziennika odkrywczyni:
% w wiekach średnich ( w odróżnieniu od tych przecudnych, które teraz przeżywamy z coraz większym namaszczeniem i tych całkiem beznadziejnych) kronikarze szwedzcy zapisali wierzenie ludowe, że wódka leczy ponad 40 chorób; my dziś wiemy,że są to choroby nie tylko cielesne, a może zwłaszcza nie
% zapach niedogonu (nowe, trudne słowo: w procesie powstawania alkoholu pełni rolę kupy , niemniej jednak nobilituje go występowanie w whisky, brandy czy koniaku) czuje się dłużej niż standardowe kilka sekund, z których każdej z osobna żałuje się tak samo


Przemyślunek końcowy: Czy mam prawo wyobrażać sobie, nadpsuta luzofońskimi wybrykami, ukoronowanie wizyty lampką wina? No bo jeśli wszystkim po równo, to odwiedzającemu Muzeum Erotyki też coś się należy...

2 komentarze:

  1. Dlaczego ja nie doszłam do podobnych konkluzji przed wizytą w Muzeum Sexu w Amsterdamie? ;)

    OdpowiedzUsuń